Goło i niewesoło

Długo zastanawiałem się nad sensem powstania tego tekstu, bo przecież reakcja publiczności na „Goło i wesoło”, zagrane w poniedziałkowy wieczór we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol, świadczy o szczerej akceptacji produktu sygnowanego logo Teatru Gudejko. Uznałem jednak, że stali czytelnicy niniejszego bloga zasługują na przestrogę.  Nie idźcie, nie oglądajcie i nie finansujcie swoimi biletami tego (marnej jakości) show.

Na stronie organizatora czytamy: „...to historia kilku bezrobotnych, którzy wpadają na pomysł, by założyć grupę striptizerów. Pod nazwą „Napalone Nosorożce” planują zrealizować marzenia o wielkiej karierze, która przerwałaby pasmo życiowych porażek. Będziemy więc towarzyszyć im w tym zuchwałym przedsięwzięciu obserwując, jak pobierają pierwsze, nieudolne lekcje tańca, starają się o występ w klubie Eden czy wreszcie - po wielu godzinach ćwiczeń - dają swój premierowy, niezapomniany występ”.  Problem z tym kabaretem, bo spektaklem nie odważę się tego nazwać, jest taki, że wszystko w tym opisie, poza niezwykle błyskotliwą nazwą grupy, jest sporym nadużyciem. Niewiele bowiem dowiadujemy się o przeszłości, a tym bardziej o motywacjach bohaterów show. Lekcje rzeczywiście są nieudolne i bardziej przypominają zlepek pretekstowych skeczów prowadzących do obnażenia nagich torsów aktorów. Finałowy występ na moje nieszczęście rzeczywiście okazuje się niezapomnianą parodią czegoś, co niektórzy chcieliby zapewne nazwać teatrem.

„Goło i wesoło” leży nie tylko dramaturgicznie, ale również realizacyjnie. Komplikacje zaczynają się już w pierwszej scenie, kiedy grupka mężczyzn z podestu z kubła na śmieci, podgląda występ striptizerów w klubie Eden. Oczywistym jest przecież, że oglądanie tego typu pokazów przez wychodzące na ulicę/podwórze okno jest czymś zupełnie naturalnym. Wątpliwości budzi natomiast sam przebieg wspomnianej imprezy. Muzyka rozbrzmiewająca w klubowej przestrzeni raz gra, raz gaśnie, podobnie z resztą jak światło przebijające przez szybę.  Imprezie towarzyszą widać wyciszające przestoje. Dalej mamy chociażby źle oświetloną scenę (rozmowa Kierownika i Sergieja), permanentną grę tyłem do publiczności Wojciecha Solarza i tandetne, pozorowane covery w finałowym występie w wykonaniu Marka Kaliszuka.

Sprośne żarty, pretekstowość, brak umotywowania poszczególnych elementów akcji, miałkość fabuły... długo by wymieniać. Powiedzmy zatem o tym, że choreografka wspomagająca „Napalonych Nosorożców” nie uczy mężczyzn tańca a wzajemnego ściągania sobie spodni; finałowy występ odwołany w jednej scenie w drugiej odbywa się bez najmniejszych problemów; a co najmniej połowa zespołu striptizerów nie posiada jakkolwiek pojmowanych warunków do wykonywania swojej „pracy”, co ostatecznie klasyfikuje omawiane show w kategoriach marnej parodii, aniżeli dobrej komedii. Osobny tekst można byłoby napisać o powielonych przez twórców „Gołych i wesołych” stereotypach oraz bardziej żałosnych niż śmiesznych żartach czy określeniach, z których „ta suka Jaworowicz”, mimo przyjętej konwencji,  wydaje się najbardziej niestosowanym. 

Z obowiązku wspomnę, że zdecydowana większość zgromadzonej widowni kwitowała sceniczne wydarzenia śmiechem, a aktorów po zakończonym show nagrodziła owacjami na stojąco. Na pytanie o ewentualne bisy nie odpowiem, bowiem z gołego i niewesołego kabaretu odgrywanego w budynku teatru jak najszybciej uciekłem.  

Kontakt: konradpruszynskiofficial@gmail.com

Komentarze