Możemy być bohaterami(?), czyli „Lazarus” w Teatrze Muzycznym Capitol


Świetna muzyka, wytrawne aktorstwo oraz techniczno-scenograficzne możliwości to niewątpliwie liczne walory przedstawienia, ale czy w obliczu fragmentaryzacji akcji i dość zawoalowanej konstrukcji poszczególnych bohaterów oraz relacji panujących w spektaklu, „Lazarusa” można nazwać dziełem kompletnym?

Na samym początku trzeba zauważyć, że piszący niniejsze słowa nie jest zaznajomiony z powieściowym pierwowzorem historii („The Man Who Fell To Eart” Waltera Tevisa) ani filmową adaptacją tejże z roku 1976 z Davidem Bowiem w roli głównej. Trudno byłoby mi się również nazwać szczególnym znawcą czy fanem twórczości zmarłego w 2016 roku artysty. Ze względu na powyższe mam tę możliwość, by ocenić produkcję Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu z postronnej perspektywy towarzyszącej przecież wielu zgromadzonym na sali widzom.

„Lazarus”, czyli musical napisany przez Davida Bowiego we współpracy z irlandzkim dramaturgiem Endą Walshem to historia skupiona wokół postaci Thomasa Jerome’a Newtona - odizolowanego, wyalienowanego, ekscentrycznego dziwaka z innej planety. Postać grana przez fantastycznego Marcina Czarnika nie potrafi wyrwać się z tłamszących go więzów samotności i nierozumienia do czasu poznania tajemniczej Girl (Klaudia Waszak). To właśnie ona rozpala w Newtonie uśpione uczucia, uczy go nowych pojęć (przede wszystkim nadziei) i pozwala mu marzyć.


Ja będę królem
A ty będziesz królową
Chociaż nic ich nie zwycięży
Możemy ich pokonać, choć na jeden dzień
Możemy być bohaterami, choć na jeden dzień


Ktoś powiedział, że trochę melodramatyczne, ale ja nie mam nic przeciwko pokrzepiającym zakończeniom, zwłaszcza w tak trudnych czasach. Kończące spektakl „Heroes” Davida Bowiego daje być może płonną, ale jednak nadzieję na to, że zło nie zawsze w świecie musi wygrywać i wydaje mi się, że o tym w swoim rdzeniu opowiada historia wyreżyserowana przez Jana Klatę.

Prawda jest jednak taka, że wspomniany wątek związany z relacją Newtona i tajemniczej Girl jest tylko jednym z podejmowanych w „Lazarusie”. Mam jednak wrażenie, że cała reszta spektaklu schodzi tutaj na dalszy plan, że pozostałe postaci i wątki, mimo iż otrzymujące podobną ilość scenicznego czasu, stanowią jedynie tło dla wcześniej opisanej historii. Być może to ze względu na niezbyt jaskrawe zarysowanie ram opowieści i charakterów poszczególnych bohaterów, być może ze względu na brak bardziej rozbudowanej wiedzy dotyczącej odniesień i inspiracji w twórczości Davida Bowiego, niemniej pozostałe postaci „Lazarusa” na czele z Valentinem (Cezary Studniak) pozostają dla mnie trudną do umotywowania zagadką. Prawda jest też taka, że wypieszczone w każdym calu aktorstwo Marcina Czarnika, który ma przemyślany każdy ruch, oddech i dźwięk przez siebie wydawany, sprawia, że w tym spektaklu patrzeć chce się głównie na niego.

Nie da się pisać o tym spektaklu nie wspominając choć symbolicznie o dwóch istotnych składowych całości. Pisałem, że świetnie wypada tu muzyka grana na żywo. Aktorzy wokalnie podołali niełatwemu przecież materiałowi (podaruję sobie kolejne zachwyty nad Marcinem Czarnikiem, choć i tu zasłużył on sobie na szczególne wyróżnienie). Warto również wspomnieć o animacjach towarzyszących bohaterom przez cały czas trwania spektaklu. Nie wszystkie projekcje Natana Berkowicza wywierały podobne wrażenia, ale na pierwszy plan wychodził w nich, szczególnie w tych dniach wymowny, motyw uchodźczy, który stanowić może istotny element interpretacji całości, choćby w kontekście opisanego już zakończenia spektaklu.

Wielbicieli twórczości Davida Bowiego do obejrzenia „Lazarusa” przekonywać nie trzeba. Dla widzów postronnych niewątpliwą ucztą będzie świetne aktorstwo Klaudii Waszak i przede wszystkim Marcina Czarnika oraz muzyka w oryginalnych aranżacjach, które nawet niewprawionym uszom sprawią nie lada przyjemność.

Konrad Pruszyński (kontakt: konradpruszynskiofficial@gmail.com)

Fot. Paweł Jakuboszczak



Komentarze