fot. Natalia Kabanow |
„Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta – przez wielu uznawana za najważniejszą powieść amerykańskiego pisarza. Jest to opowieść osadzona gdzieś pomiędzy historycznym realizmem a fantastyką, a właściwie science fiction, w którym trudno o jednoznaczne oceny i pewne sądy – zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja, książki nie czytał.
Realizacja Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym
to rzecz przede wszystkim długa (niemal trzy i pół godziny piechotą nie
chodzi), dziwaczna (to zasługa nie tylko vonnegutowskiej narracji, ale również adaptacji,
o której za chwilę) oraz zachwycająca
plastycznością i bogactwem inscenizacyjnym.
Pierwsza, krótsza część spektaklu, to jedynie preludium do
właściwej historii. Kilkunastu aktorów ubranych w jednakowe kostiumy opowiada o
genezie powstania książki. Każdy z nich wciela się w postać Vonneguta, jednocześnie oddając swoje fizis
innym osobom ważnym dla procesu tworzenia „Rzeźni numer pięć”. Wszystko to w
zawrotnym i, jak się domyślam, niezwykle wymagającym dla aktorów tempie. Zabawa
formą jest w tej części źródłem nieoczekiwanego komizmu, a kończąca akt przedstawienia
wypowiedź Miłosza Pietruskiego jawi się jako prowokujący odbiorców żart – „prosimy
o wyłączenie telefonów komórkowych, nie fotografowanie i nie nagrywanie
spektaklu”.
Druga część „Rzeźni…” to zdecydowanie dłuższy, trudniejszy i mniej zabawny fragment całości. Śledzimy w niej losy Billy’ego Pilgrima (nazwisko nie bez związku z fabułą), podróżującego w czasie pomiędzy różnymi rzeczywistościami ziemskimi i pozaziemskimi. Obserwujemy jego rozmowy z matką, która jak twierdzi „od dawna nie żyje”, śledzimy żołnierskie przygody (podczas wojny trafia między innymi do obozu jenieckiego) oraz kontakty z przybyszami z innej planety (nazywanych przez jedną z bohaterek „fioletowymi brokułami lub popcornem” – to od kolorystyki i struktury „hełmów” noszonych przez Tralfamadorian).
Spektakl Libera dotyka wielu istotnych elementów – przede wszystkim
przyzwolenia i bierności na krzywdę i śmierć innych ludzi, tutaj zawsze
kwitowaną słowami „zdarza się”. „Rzeźnia…” regularnie odnosi się również do
autodestrukcyjnych działań człowieka wobec siebie i zamieszkiwanej planety. Ale
mnie w historii podporządkowanej właściwie kwestii bombardowania Drezna,
któremu w spektaklu poświęcone jest zaledwie kilka ostatnich minut, najbardziej
ujmuje realizacyjny kunszt twórców. Ruch sceniczny, choć niezwykle
skomplikowany a fizycznie wyczerpujący, składa się tutaj w całość. Scenografia tworzy ciekawą
koncepcję trudnego do uchwycenia świata Billy’ego Pilgrima. Świetnie wypadają
wszystkie elementy związane z wykorzystaniem żywych instrumentów na scenie,
dzięki którym obraz bombardowania Drezna został przedstawiony w sposób
niezwykle wymowny, choć niezbyt dosłowny. Do tego klamra kompozycyjna spajająca
obie, dość niezależne części przedstawienia, czyli danse macabre uczestników tragicznych wydarzeń. Podkreślić również
trzeba duży kunszt aktorów, spośród których na pierwszy plan wybija się główna
postać Rafała Cielucha.
Chociaż historia przedstawione przez Vonneguta zupełnie mnie
nie ujęła, to spektakl WTW należy oceniać z nieco szerszej, niż jedynie
narracyjnej, perspektywy.
Reżyseria: Marcin Liber; scenografia: Mirek Kaczmarek,
muzyka: Filip Kaniecki; obsada: Rafał Cieluch (gościnnie), Zina Kerste, Maria
Kania, Jolanta Solarz-Szwed, Krzysztof Boczkowski, Przemysław Kozłowski, Marcin
Łuczak, Miłosz Pietruski, Tadeusz Ratuszniak, Krzysztof Zych.
Kontakt: konradpruszynskiofficial@gmail.com
Scenografia to na prawdę mocna strona tej realizacji! Bardzo ciekawe rozwiązania sceniczne
OdpowiedzUsuń