Jak z dziewuchy uczynić damę, czyli „My Fair Lady”

fot. Piotr Gamdzyk

„My Fair Lady” to musical Alana Jaya Lernera i Fredericka Loewe’a na podstawie „Pigmaliona” George’a Bernarda Shawa, który, jak stwierdza dr Aleksandra Zając-Kiedysz, stanowczo sprzeciwiał się umuzykalnieniu własnego dramatu, pisząc: „Kategorycznie zabraniam takich nadużyć”. Jak to jednak w życiu bywa – wola artysty nie zawsze jest respektowana, a dzieło librecisty i tekściarza hula po teatralnych afiszach na całym świecie już od 1956 roku. W listopadzie ubiegłego roku za klasykę musicalu zabrał się Jakub Szydłowski, wracający po latach do szczecińskiej Opery na Zamku.

Sztuka, prezentowana w przekładzie Antoniego Marianowicza i Janusza Minkiewicza, to typowa historia kopciuszka. Eliza Doolittle (Anna Gigiel) to kobieta z niższych sfer – niezbyt zamożna kwiaciarka, której ojciec Alfred (Wiesław Orłowski) zdecydowanie zbyt często daje się ponieść pijackim zabawom. Henry Higgins (Janusz Kruciński) to uznany fonetyk. Mężczyzna, bez wchodzenia w szczegóły, postanawia przygarnąć pozornie nieświadomą dziewczynę do swojego domu i uczynić z niej prawdziwą damę.

Słyszał pan angielszczyznę tej dziewczyny. To nic, że na razie uszy nam puchły. Otóż podejmuję się sprawić w ciągu pół roku, że wezmą ją za prawdziwą damę z Mayfair – zakłada się Higgins.

Wyzwanie podejmuje pułkownik Pickering, który, z bliżej nieokreślonych powodów, wprowadza się do domu Higginsa wspólnie z „głupiutką” Elizą. Henry poddaje dziewczynę swoistej tresurze, ostatecznie pobudzającej jej przygaszoną pewność siebie i świadomość własnych oczekiwań oraz pragnień. Morał tej opowieści jest rzecz jasna nadzwyczaj nowoczesny i feministyczny. Jak wypada jednak spektakl jako taki?

fot. Piotr Gamdzyk

Nie będę ukrywał, że nie zachwyciłem się obrazem zaproponowanym przez Jakuba Szydłowskiego w Operze na Zamku. Na pierwszy rzut oka wszystkie elementy przedstawienia składają się w wartościową całość – muzyka (pod kierownictwem Jerzego Wołosiuka), scenografia (w wykonaniu Grzegorza Policińskiego) czy kostiumy (autorstwa Doroty Sabak-Ciołkosz). Problem polega jednak na tym, że sam tekst mnie do siebie nie przekonuje. Wiem, że to ryzykowne stwierdzenie, w obliczu niesłabnącej, międzynarodowej sławy „My Fair Lady”. Telewizyjne programy w stylu „Projekt Lady” udowadniają, że podobne historie są nadal realne, a problemy nieustająco aktualne, jednak forma, w jakiej podana jest opowieść rodem z „Pigmaliona”, wydaje się zdecydowanie zdezaktualizowana. Jeśli jedyną komplikacją w trwającym tak długo eksperymencie jest trudność z wyuczeniem się przez Elizę kilku prostych zwrotów grzecznościowych, to idea wspomnianego testu wydaje mi się nadzwyczaj trywialna i miałka.

Ponad trzygodzinny spektakl ma niewątpliwie momenty swoistych fabularnych przestojów. Pewne sceny wydają się zbędne (jak chociażby rodzaj pokazu mody w przestrzeni toru wyścigów konnych, służący zapewne ekspozycji mniej istotnych bohaterów sztuki) czy rozwleczone (wspomniana już scena komplikacji w nauce Elizy). Gdyby historię w niektórych momentach skondensować – zyskałaby ona na tempie i nie straciła nic z treści, która do najbardziej skomplikowanych nie należała.

fot. Piotr Gamdzyk

„My Fair Lady” jako dzieło krytyczne nie do końca przystaje do współczesnych czasów, jako dzieło rozrywkowe zdaje się odrobinę zbyt długie, a jako dzieło teatru muzycznego zachwyca orkiestralną muzyką i ciekawie skomponowaną scenografią, a także kostiumami. Aktorsko przyciągają szczególnie Janusz Kruciński w roli Henry’ego Higginsa oraz rubaszny Alfred Dolittle, czyli Wiesław Orłowski. Jeśli mówić o jakimś przesłaniu musicalu Opery na Zamku, to dotyczyłoby ono wagi poczucia własnej wartości oraz szczerości wobec samego siebie. „Przecież żem przyszła z umytą giębom i ręcami” – mówi w końcówce spektaklu Eliza, dystansując się nie tylko do „starej” siebie, ale również „nowej”, szlachetnej postaci wykreowanej przez Henry’ego. Jak pisze dyrektor Opery na Zamku Jacek Jekiel, najważniejsze to „znajdować w sobie upór do bycia sobą”. I z tą myślą pozostaję po obejrzeniu tytułu szczecińskiej opery.

Konrad Pruszyński
konradpruszynskiofficial@gmail.com

Komentarze