Znajdujemy się w wytwornej, stylizowanej kawiarni. W środku, przy osobnych stolikach, siedzą dwie osoby. Jedna z nich czyta książkę. Druga ignoruje wciąż dzwoniący telefon. Ignoruje? To chyba złe słowo, kiedy mówimy o trupie, prawda? Przy jednym z kawiarnianych stolików spoczywa zmarły nielegalny handlarz narządów – Gordon. Telefon wciąż dzwoni, nie daje za wygraną. Znów, i jeszcze raz. W końcu Jean, wcześniej czytająca książkę, decyduje się odebrać komórkę. „Halo?”.
Telefonom śmierć
Sarah Ruhl to
amerykańska dramatopisarka, poetka i eseistka (rocznika 1974). Jeśli wspomni
się o jej dwóch finałowych nominacjach do nagrody Pulitzera za sztuki teatralne
oraz nominacji do nagrody Tony, nie zdziwi już nikogo fakt zainteresowania jej
twórczością ze strony polskich scen. Problem polega jednak na tym, że
realizacja „A komórka dzwoni” stołecznego Współczesnego nie realizuje w pełni
moich oczekiwań i nadziei związanych z tym tytułem.
Sztuka po raz pierwszy została wydana w 2007 roku, a jej oryginalny tytuł („Dead Man's Cell Phone” – tłum. telefon umarłego/umarlaka) jest nie tylko bardziej chwytliwy, ale przede wszystkim precyzyjniejszy w kontekście fabuły i wymowy tekstu. Spolszczona nazwa przedstawienia sugeruje jej antykomórkowy czy w ogóle antycyfrowy wydźwięk. Podobne przesłanie niesie z resztą jeden z początkowych monologów sztuki, wykonywany w tym przypadku przez Agnieszkę Pilaszewską, konfrontującą się z uporczywie powracającym dźwiękiem dzwoniącego telefonu, rozpraszającego uwagę, zgromadzonych na ceremonii pogrzebowej jej syna, ludzi. „Istnieje zaledwie kilka miejsc, gdzie nie dzwoni telefon. Teatr i kościół” – konstatuje Pani Gottlieb, a jej słowa, w dobie regularnej wojny teatru z komórkami, a właściwie ich właścicielami (patrz: kampania Smarfon Off. Teatr On Teatru 6. Piętro), brzmią dzisiaj ponurym echem.
Domniemany moralitet
Prawda jest jednak
taka, że warszawska realizacja tekstu Sarahy Ruhly jest raczej
humorystyczno-groteskowym… no właśnie – trudno jednoznacznie stwierdzić. Jeśli
wierzyć promocyjnym zapowiedziom „A komórka dzwoni” będzie thrillerem. Trudno
jest się jednak zgodzić, że akcja tej opowieści ma charakter „sensacyjny,
przepełniony grozą i niesamowitością” (definicja za SJP). Owszem, znajdziemy w
spektaklu pewne elementy związane chociażby z rzeczywistością pozaziemską.
Jednak grozy czy sensacji, w moim odczuciu, jest tutaj jak na lekarstwo.
Dalej w medialnych
zapowiedziach czytamy, że przedstawienie wyreżyserowane przez Macieja Englerta
to moralitet. Do tej kwestii odnosiłem się już pokrótce wyżej. Pisałem między
innymi o dydaktyczno-filozoficznych oczekiwaniach płynących z samego
tłumaczenia tytułu. I niby w początkowej fazie spektaklu kwestia dzwoniącej
komórki rzeczywiście wychodzi na pierwszy plan, stając się swoistym problemem,
dylematem myślowym nie tylko dla postaci dramatu, ale również widzów. Jednak
kwestia ta szybko ustępuje miejsca innym, a temat odniesień do tak powszechnego
dzisiaj zjawiska nadużywania, nieumiejętności oderwania się od smartfona,
wydała się niczym więcej niż dodatkiem do obyczajowo-komediowej opowiastki,
okraszonej elementami realizmu magicznego.
No właśnie! Idąc dalej –
„A komórka dzwoni” to przecież „surrealistyczna komedia z elementami absurdu i
finezyjnego humoru” i rzeczywiście, temu opisowi najbliżej jest do prawdy.
Tekst zrealizowany w Teatrze Współczesnym przepełniony jest żartem sytuacyjnym.
Widownia najżywiej reagowała na te fragmenty opowieści, w których główna
bohaterka, grana przez Barbarę Wypych, wysilała swoje komórki mózgowe, wymyślając
niestworzone (mówiąc wprost – kłamliwe) scenariusze przedśmiertelnej rozmowy z
Gordonem. Seria wybielających zmarłego opowiastek stworzona została rzecz jasna
w dobrej wierze. Główna bohaterka wydaje się osobą przyjaźnie nastawioną do
otoczenia, wychodzi do ludzi z sercem na dłoni. Kłamstwo jest niby kłamstwem,
ale moralną ocenę postawy Jean niewątpliwie należy zrelatywizować. Nie ulega
jednak wątpliwości komediowy charakter postaci, podkreślony jeszcze przez
zdystansowane aktorstwo Wypych. Zabawnie wypadają również bohaterki najbardziej
zrozpaczone z powodu nieoczekiwanej śmierci Gordona – jego matka i żona, a
właściwie wdowa po tytułowym Dead Man-ie.
Tu znowu najdonośniej wybrzmiewa dystans, zakrawający na kpinę, z którą
chociażby postać Pilaszewskiej obwieszcza obowiązek dozgonnego opłakiwania
syna, jednocześnie powstrzymując łzy (i jakiekolwiek inne formy okazywania
emocji) chwilę po informacji o śmierci Gordona. Świetny jest również groteskowy
monolog Hermi, granej przez Monikę Kwiatkowską, która na początku drugiego aktu
informuje Jean o prawdziwym zawodzie (o ile handel narządami można tak nazwać)
swojego zmarłego męża. A skoro już jesteśmy przy aktorstwie, to zdecydowanie
gorzej wypadają w spektaklu fragmenty romansowe. Pretekstowość i
powierzchowność relacji łączącej główną bohaterkę z bratem Gordona – Dwightem jest,
delikatnie rzecz ujmując, nieco kiczowata.
Gdzie ja jestem?
„A komórka dzwoni”
Teatru Współczesnego to rzecz pełna większych i mniejszych niedociągnięć czy
niejasności. Nie wpływają może one na odbiór tej historii przez widza
oczekującego luźnej, humorystycznej opowieści. Problem zaczyna się wtedy, gdy
odbiorca zagłębia się w świat wykreowany przez dramatopisarkę Ruhl i reżysera
Englerta. Pomijam kwestię ciekawie wykonanej, choć statycznej scenografii
(scena podzielona jest na trzy oddzielne, stałe segmenty, pomiędzy którymi
przejścia zaznaczone są zmianą oświetlenia), pozostawiającej delikatne wrażenie
niewystarczalności – rzecz dzieje się między innymi w sklepie papierniczym
(tutaj zdecydowanie bardziej przypominającym mikroskopijnej wielkości pokój
sypialniany) czy w zaświatach (a w realizacji Englerta właściwie w przestrzeni
kawiarni, w której rozpoczynaliśmy tę historię). Niedociągnięcia scenograficzne
można jednak zdecydowanie łatwiej wybaczyć niż niejasności realizacyjne związane
na przykład ze wspomnianą przestrzenią kawiarni, w której nie tylko brakuje
innych klientów, ale nawet obsługi. Ot tak Jean i Gordon znaleźli się w miejscu
publicznym pozbawionym obecności kogokolwiek innego. Ba! Znaleźli się w
przestrzeni, której założenie jest takie, że osoba X sprzedaje osobie Y
określony towar. W tym przypadku jest inaczej, co z całą naiwnością podkreśla
sama główna bohaterka, która odebrawszy telefon mówi „Nie, nie ma tu żadnej
obsługi”.
Problem związany z miejscem akcji jest tu jednak zdecydowanie większy. Wspominałem o tym, że Sarh Ruhl to pisarka amerykańska. Nazwisko jej postaci to Gottlieb (niezbyt polskie, trzeba przyznać). Bohaterka Pilaszewskiej tłumaczy w pewnym momencie, co znaczy jej nazwisko w języku niemiecki, podkreślając jednocześnie, że nie znajduje się w Niemczech. Chwilę później, na krótki moment, pośrednim bohaterem opowieści staje się obrazek papieża Polaka. Jean rzuca wtedy mniej więcej takie słowa: „Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłeś dla Polski”. I na tym koniec. Zdawałoby się, że to nic nieznaczący fakt, ale mnie wprawił on w niemałą konfuzję. Bo gdzie właściwie się znalazłem? Tak, tak, Teatr Współczesny w Warszawie. Mokotowska 13. Ale gdzie są bohaterowie tej opowieści? Gdzie zabrał mnie reżyser z grupą realizatorów?
Wątpliwości rozwiewają
się dopiero wtedy, gdy Jean wyrusza w daleką, jak się domyślam, podróż do RPA
(na scenie były to jakieś dwa kroki i dwa reflektory dalej). Tam, za sprawą
uderzenia torebką w tył głowy, umiera, „rurociągiem” przenosi się do „piekła
dla nielegalnych handlarzy narządami”, by potem znowu wrócić do żywych i
nakłonić matkę Gordona do samobójstwa. Trywializuje, ale tekst Ruhl w tym
względzie wydaje mi się powierzchowny i pozbawiony jakiejś elementarnej
sensowności – o ile nie w kontekście czegoś, co określić byśmy mogli mianem licentia poetica, to przynajmniej w osobistym
odczuciu zasadności. Po prostu – ta opowieść, poza kilkoma uśmiechami, nic do
mojego życia nie wniosła.
Na
koniec…
Podkreślę, że przedstawienie
warszawskiego Współczesnego, to spektakl, z którego obejrzenia można czerpać
jakiś rodzaj satysfakcji. Moje rozgoryczenie płynie raczej z wyolbrzymionych,
jak się okazało, oczekiwań wobec tekstu. Myślałem o nim, jako o ważkiej,
aktualnej i głębokiej refleksji nad współczesnym społeczeństwem, naszym stosunku
do telefonów i rzeczywistości cyfrowej, a otrzymałem lekką, obyczajową i nieco
dziwaczną opowieść o dzwoniącej komórce umarlaka. Szkoda.
(fotografie: Magda Hueckel; źródło: Teatr Współczesny w Warszawie)
Konrad Pruszyński
konradpruszynskiofficial@gmail.com
Komentarze
Prześlij komentarz