Jak długo jeszcze? (PREMIERA 2023)

fot. Klaudyna Schubert

To chyba jedna z najtrudniejszych recenzji w moim życiu. Bynajmniej nie z powodu nieokreśloności wrażeń, jakich doznałem. Z miejsca mogę stwierdzić, że „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to jeden z najlepszych spektakli, jakie kiedykolwiek widziałem. Problem polega na tym, iż niezwykle trudno wraca się do emocji i przemyśleń, towarzyszących mojej wizycie w Teatrze Żeromskiego w Kielcach.

Jeśli choć raz wyliście z bezsilności, lekarz zwracał się do Was w trzeciej osobie, a ksiądz powtarzał Wam, że cierpienie uszlachetnia, nie możecie przegapić tego spektaklu! – tak swoje przedstawienie reklamuje Teatr. Ja bym poszedł o krok dalej i powiedział, że jest to tytuł, który obejrzeć powinien po prostu KAŻDY – dosłownie, bez wyjątków. Nikomu nie życzę, by podobna historia stała się jego udziałem. Istnieje jednak jakieś prawdopodobieństwo, że w czyimś życiu tak się stanie. Kto wie, może Twoim, a może moim? W takiej sytuacji opowieść Mateusza Pakuły może być nie lada błogosławieństwem.

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to rzecz oparta na powieści Mateusza Pakuły pod tym samym tytułem. Jest to autobiograficzna opowieść o wyniszczającej chorobie jego ojca oraz o procesie współumierania osób mu towarzyszących. Diagnoza? Rak trzustki. Przyszłość? Powolny rozkład i destrukcja. Nadzieja? Brak.

fot. Klaudyna Schubert

Nie ma sensu bardziej szczegółowo streszczać tej historii. Każdy jej fragment jest emocjonalnym atomem, który trzeba po prostu poczuć i przeżyć. Na szczególną uwagę zasługuje jednak forma scenicznej realizacji tego tekstu. Na scenie znajduje się piątka bohaterów. Dwójka z nich (Andrzej Plata oraz Jan Jurkowski) to główni narratorzy opowieści. Dwa ciała, jedna postać. Słowem – autor. Wojciech Niemczyk wciela się w rolę umierającego ojca, a genialny Szymon Mysłakowski, podkreślając najmniejsze niuanse i charakterystyki swoich bohaterów, kreuje kilka pomniejszych ról: lekarzy, księdza, pielęgniarki czy znienawidzonej babci Natalii. Obecność piątej osoby na scenie jest szczególnie dojmująca. Jest to akompaniator, będący zarówno podmiotem, jak i przedmiotem opowieści Mateusza Pakuły – jego młodszy brat Marcin. To, co za jego sprawą dzieje się w końcówce spektaklu, to istny emocjonalny szał, który na wiele minut po wyjściu z Żeromskiego, pozostawił mnie całkowicie rozbitego.

fot. Klaudyna Schubert

Nie chciałbym jednak, by czytający te słowa mieli wrażenie, że „Jak nie zabiłem swojego ojca…” to spektakl wyłącznie dobijający, dołujący i przykry. Zabrzmi to dziwnie, ale nigdy na przedstawieniu o podobnym charakterze, nie uśmiałem się tak, jak podczas oglądania realizacji Pakuły. Śmiech nerwowy, śmiech przez zły, śmiech pomimo. To przede wszystkim za sprawą wspomnianego już Szymona Mysłakowskiego oraz ciętego języka narratorów. Usta się śmiały, a oczy płakały – tak było i za to doświadczenie jestem twórcom omawianego dzieła niesamowicie wdzięczny.

Tym bardziej, że opowieść (zarówno książka, jak i jej sceniczna realizacja) są formą przeprosin. Pakuła wyraża w niej żal za to, czego nie zrobił (patrz tytuł przedstawienia). Ojciec cierpiał, wył z bólu, błagał o ukojenie, o pomoc, ale znikąd jej nie dostał. Nie dostał jej od bezwzględnych przedstawicieli służby zdrowia, którzy miast opieki oferowali mu upokorzenie, upodlenie. Nie dostał jej od państwa i Kościoła, które bardziej od psychicznego i fizycznego dobrostanu cenią sobie „uwznioślające cierpienie”. Nie otrzymał jej w końcu (choć to oczywiście tylko jedna strona medalu) od syna, który nie znalazł w sobie na tle odwagi, by pomóc ojcu odejść z tego świata. „Zawiodłem. Nie zabiłem go” – gorzko podsumowują narratorzy, a twórcy dodają:

Z bezradnością, wściekłością i gniewem mierzą się tysiące ludzi w całej Polsce, którzy nie mogą decydować o własnym losie, a ich bliskim ogranicza się prawa. To krzyk o eutanazję w chwilach przekraczania granic cierpienia.

Ten krzyk, w formie uskutecznionej przez Pakułę i zespół aktorów, to rzecz najdonioślejsza z możliwych. Jeśli ktoś pozostanie na niego głuchym, będzie to oznaczało ni mniej ni więcej, że w biernej wobec tego problemu postawie, upatruje własnych, wymiernych korzyści.

fot. Klaudyna Schubert

Nie chcąc jednak kończyć tak gorzką refleksją, muszę wyrazić słowa uznania dla twórczyni świetnej scenografii Justyny Elminowskiej oraz dla całego zespołu osób pracujących nad muzyczną oprawą spektaklu. Dźwięk robi tu genialną robotę, wprowadza rozmaite interteksty, podbija emocje, jest po prostu w punkt.

Kiedy byłeś młody, a twoje serce
było otwartą księgą
Mówiłeś: żyj i pozwól żyć innym
[...]
Ale jeśli ten wiecznie zmieniający się świat,
w którym żyjemy,
sprawi, że się poddasz i zapłaczesz
Powiedz: żyj i pozwól umrzeć

Paul McCartney – „Live And Let Die”

To przedstawienie „nie jest o tacie, a o jego cierpieniu” – słyszymy ze sceny. I rzeczywiście, mimo autobiograficznego i niezwykle osobistego wydźwięku jest to spektakl pod każdym względem uniwersalny. Stąd moje początkowe słowa, iż każdy powinien to przedstawienie obejrzeć. Myślę, że gdyby tak się stało, Polska mogłaby być odrobinę piękniejsza.

Mateuszu, Andrzeju, Wojciechu, Janie, Szymonie i Marcinie – dziękuję!

Konrad Pruszyński
konradpruszynskiofficial@gmail.com

* Jeśli ktoś chciałby zgłębiać dalej podobne teatralne opowieści, to odsyłam do interesującego monodramu Joanny Gonschorek z Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. „Zapowiada się ładny dzień” to opowieść o odchodzeniu, bezlitosnym systemie służby zdrowia i samotności. Poza tym Joanna Gonschorek to genialna aktorka.

Komentarze