„Alaska” to spektakl dyplomowy studentów aktorstwa stołecznej Akademii. Znajdujemy się w szpitalu. Nie byle jakim, bo próżno w nim szukać lekarzy. Są tam natomiast handlarze narządami, ludzie aplikujący zastrzyki śmierci czy pełen wątpliwości w swoje powołanie ksiądz. Opowieść skupia się wokół dwójki bohaterów – pragnącej dokonać aborcji Gerdy oraz oczekującego na eutanazje młodzieńca imieniem Ben. Brzmi intrygująco, prawda?
Tym
bardziej, że spoczywający w szpitalnym łóżku Ben jest jak najbardziej zdrowy.
Mężczyzna zdecydowanie zaprzecza twierdzeniu, jakoby miał cierpieć na depresję.
„Ja nie chcę być zrozumiany” – mówi do swojego najlepszego kumpla Teda. Chłopak
chce po prostu przestać istnieć. Śmierć go ciekawi, a nie przeraża.
Gerda
chce usunąć ciążę. „Nie urodzę dziecka tego skurwysyna”. To o jej chłopaku, a w
zasadzie ex-. Dan to typowy kobieciarz. Zalotnym uśmiechem i flirtem obdarza
każdą napotkaną na swej drodze ofiarę. Jego relacja z najbliższą przyjaciółką
Gerdy – Olivią również nie jest pozbawiona dwuznaczności.
I to właśnie wspomniane motywacje (eutanazja oraz aborcja) rzucają bohaterów opowieści w wir groteskowych zdarzeń, w których losy każdej z postaci przeplatają się ze sobą niczym w skrzętnie utkanej mandali. „Alaska” pozwala donośnie wybrzmieć historiom i charakterystykom niemal wszystkich bohaterów. Joe to bezpośredni i niezwykle ekspresyjny wysłannik firmy handlującej narządami. Dla osiągnięcia lepszego wyniku i zdobycia upragnionej nagrody jest w stanie zrobić wszystko. Mimi z kolei to bogobojna strażniczka wyższych praw i porządków. Dziewczyna każdy ze swoich wyborów motywuje boskim ustawodawstwem, a w niekorzystnych kolejach losu dopatruje się sensu swej człowieczej pokuty. Na drugim biegunie jej zapatrzenia w prawdy wiary zdaje się być kościelny wysłannik, czyli ksiądz Lou, przybywający do szpitala w związku z „kadrowymi brakami w firmie”. Historia młodego duchownego to koło napędowe sporej części przedstawienia.
Główny
temat spektaklu świetnie kondensuje cytat z Tomasza Stawiszyńskiego zawarty w
programie „Alaski”. Pokusa
natychmiastowych rozstrzygnięć, jednoznacznych definicji, kategorycznych
moralnych kwalifikacji – obecna jest w nas tak czy inaczej, a wzmacniana
jeszcze przez warunki, w których żyjemy – często nie tylko oddala nas od
rzeczywistości, ale także znieczula na skomplikowanie i dramatyzm ludzkiego
doświadczenia. Dążąc do oczywistości, eliminujemy złożoność i bezradność, które
przecież stanowią nieodłączny wymiar życia.
Ukazaniu
tego zjawiska, dopełnianego „literalizmem”, omawianym swego czasu przez
noblistkę Olgę Tokarczuk, służą nagromadzenia absurdów i elementów groteski w
akademickiej „Alasce”. Sam twórca, świetnego skądinąd tekstu, traktuje tę
opowieść z właściwym jej dystansem, wtłaczając w usta bohaterów słowa: „Kto ci
powiedział, że to ma cokolwiek symbolizować? W życiu rzeczy po prostu są”.
A
skoro już przy tekście się znalazłem, to należy z całą stanowczością
podkreślić, że dzieło Konrada Hetela to znakomity fundament omawianego
spektaklu, jak i ciekawych kreacji aktorskich, które dzięki potencjałowi tego
tekstu mogły należycie zabłysnąć. Choć duża w tym zasługa również samych
młodych, utalentowanych artystów. I choć „Alaska” to dzieło na wskroś
zespołowe, chciałbym szczególnie wyróżnić kilka z ulubionych kreacji.
Moją faworytką jest Mimi, wykreowana przez Marię Janczewską. Mogę się tylko domyślać, że odtwórczyni nie została w tej roli obsadzona po, tak zwanych, warunkach (sugeruję się wypowiedzią cytowaną w materiale Tomasza Ostrowskiego). Mimi jest zatem efektem świetnej aktorskiej pracy, a jej charakterystyka, zarówno emocjonalna, jak i fizyczna, bardzo mocno do mnie przemawiały. Maria Janczewska była w swojej roli po prostu niezwykle wiarygodna. Ta wokalna dokładka na koniec – zamyka wszelkie ewentualne dyskusje.
Huber
Łapacz w roli Bena, mimo, iż przez większość spektaklu stosunkowo wstrzemięźliwy
emocjonalnie, zabłysnął szczególnie w niezwykle komediowej scenie egzorcyzmów
oraz we wzruszającej końcówce przedstawienia. Trzeba powiedzieć, że młody aktor
ma w sobie rodzaj uroku i bezpretensjonalności, które sprawiają, że dobrze się
na niego patrzy.
Podobnie
jak na Artura Zudzina-Wiśniewskiego (Lou), który w pełni wykorzystał dwie z
kluczowych dla swojej postaci scen. Zarówno początkowa część dialogu z Benem
oraz późniejsze, wspomniane już, egzorcyzmowanie, a także kolejna scena rozmowy
z Gerdą i zawarta w niej swoista spowiedź kapłana, to było coś, w czym
Zudzin-Wiśniewski pokazał swój aktorski potencjał.
Kończąc,
muszę jeszcze wspomnieć o kreacji Kai Zalewskiej, która stworzyła z Gerdy
postać pełną napięć – szczególnie w drugiej części przedstawienia. Buzująca
emocjami rozmowa z Olivią i Danem, to zdecydowanie moment szczytowy bohaterki
Zalewskiej. Powstrzymywane w tej scenie rozpacz i złość, znajdują swoje ujście
kilka minut później podczas dialogu z Benem. Wewnętrzna walka bohaterów z
emocjami wywiera zdecydowanie większe wrażenie na widzach niż rzewne łzy i to
potwierdziła kreacja Gerdy.
Niezależnie
od powyższych wyróżnień na słowa uznania zasługuje cały zespół aktorski „Alaski”,
czyli (poza wspomnianymi): Paulina Matusewicz, Katarzyna Zając, Hubert
Woliński, Piotr Napierała oraz Maciej Czerklański. A w całej tej wyliczance nie
należy zapomnieć o reżyserze, który spiął to wszystko w intrygującą całość –
Radek Stępień.
fot. Zuzanna Mazurek
Konrad Pruszyński
konradpruszynskiofficial@gmail.com
Komentarze
Prześlij komentarz