Spektakl Anny Smolar to zbitka kilkunastu scen z życia
uzależnionego Kuby i współuzależnionej Krystyny. Kwestia płci nie jest tu
potraktowana zbyt rygorystycznie, bowiem obie role kreowane są zmiennie przez
aktorów i aktorki. Wypowiedzi w stylu: „Kuba zrobiła” czy „Krystyna poszedł” są
tutaj na porządku dziennym. Tak samo z resztą, jak niepozbawione podtekstów,
przemieszanie charakterów związków głównych bohaterów, którzy raz kreują parę
heteroseksualną, a innym razem homoseksualną. Współuzależnienie jest w końcu
zjawiskiem występującym pod każdą szerokością geograficzną, niezależnie od
formy i stopnia wzajemnej zależności osób. Choć trudno przy tej okazji uciec od
wspomnianej już płciowości i powiązania przewodniego tematu przedstawienia z
kwestią uniezależniania się nie tylko od alkoholika czy narkomana, ale również
od patriarchatu, odwiecznie narzucanego schematu myśli i zachowań, w ramach
których to kobieta odpowiedzialna jest za szczęście i bezpieczeństwo domu,
niezależnie od własnych aspiracji czy złego samopoczucia.
„Melodramat” powstał z właściwych pobudek, dobitnie piętnuje
przyczyny i skutki (współ)uzależnienia i wskazuje możliwą drogę wyjścia z tego
kryzysu. Problem polega jednak na formie poprowadzenia tej teatralnej
opowieści. Przedstawienie warszawskiego Powszechnego trwa niemal trzy godziny.
Prawdziwie emocjonalnych, interpretacyjnie pobudzających czy mówiąc kolokwialnie
„mięsistych” scen są tu może cztery – na czele z genialnie zagranym (przede
wszystkim przez Annę Ilczuk) finałem spektaklu. Wszystkie, nawet wcześniej
niezrozumiałe dla mnie, rozwiązania sceniczne w kontekście ostatniej sceny
nabierają zupełnie nowego znaczenia, co nie zmienia faktu, że spora część „Melodramatu”
mnie najprościej w świecie wynudziła.fot. Magda Hueckel
Scenografia przedstawienia jest stosunkowo prosta, acz
imponująca. Przeważa w niej jeden symbol – głaz / kamień, który jest tu swoistą
metaforą (współ)uzależnienia, a może nawet bardziej (współ)uzależnionego/ej.
Droga ku uleczeniu wiedzie przez terapię i realne zmierzenie się ze swoimi
lękami. To w ostatniej scenie czyni właśnie Krystyna Anny Ilczuk, mówiąc: „Boje
się, że zrzucę ten kamień i tego nie przeżyję, bo w tym kamieniu jest dużo mnie”.
W tym kamieniu jest jednak również niewyobrażalny ciężar – ciężar jednej, a
może nawet kilku osób. Ciężar, z którym na dłuższą metę nie da się żyć. Taki to
właśnie (melo)dramat.
Komentarze
Prześlij komentarz