(melo)DRAMAT

fot. Magda Hueckel

„Melodramat” w reżyserii Anny Smolar w Teatrze Powszechnym w Warszawie to rzecz luźno oparta na opowiadaniu „Pętla” Marka Hłaski oraz powstałego na jego kanwie filmu Wojciecha Jerzego Hasa. Rzecz opowiadać ma o współuzależnienia i rzeczywiście na wielu poziomach dotyka tego problemu, szkoda tylko, że czyni to w tak ospałym tempie.

Spektakl Anny Smolar to zbitka kilkunastu scen z życia uzależnionego Kuby i współuzależnionej Krystyny. Kwestia płci nie jest tu potraktowana zbyt rygorystycznie, bowiem obie role kreowane są zmiennie przez aktorów i aktorki. Wypowiedzi w stylu: „Kuba zrobiła” czy „Krystyna poszedł” są tutaj na porządku dziennym. Tak samo z resztą, jak niepozbawione podtekstów, przemieszanie charakterów związków głównych bohaterów, którzy raz kreują parę heteroseksualną, a innym razem homoseksualną. Współuzależnienie jest w końcu zjawiskiem występującym pod każdą szerokością geograficzną, niezależnie od formy i stopnia wzajemnej zależności osób. Choć trudno przy tej okazji uciec od wspomnianej już płciowości i powiązania przewodniego tematu przedstawienia z kwestią uniezależniania się nie tylko od alkoholika czy narkomana, ale również od patriarchatu, odwiecznie narzucanego schematu myśli i zachowań, w ramach których to kobieta odpowiedzialna jest za szczęście i bezpieczeństwo domu, niezależnie od własnych aspiracji czy złego samopoczucia.

fot. Magda Hueckel

Kryzys wiary w sens pomocy uzależnionemu jest wynikiem wielu składowych, które punktuje reżyserka „Melodramatu”. Kuba – aktor i gwiazda miejscowego teatru – zawala spektakl przez alkohol. Niszczy reputację sobie i uniemożliwia należyte wykonanie pracy swoim partnerom i partnerkom ze sceny. Innym razem Krystyna koczuje pół nocy pod drzwiami swojego mieszkania – Kuba zasnął zamknięty w środku, trwając w alkoholowym otępieniu. W końcu kobieta, na czas wyjazdu, musi zostawić syna pod opieką jej byłego już partnera. Stan Kuby nie wskazuje jednak na to, by była to sytuacja w pełni bezpieczna dla dziecka.

„Melodramat” powstał z właściwych pobudek, dobitnie piętnuje przyczyny i skutki (współ)uzależnienia i wskazuje możliwą drogę wyjścia z tego kryzysu. Problem polega jednak na formie poprowadzenia tej teatralnej opowieści. Przedstawienie warszawskiego Powszechnego trwa niemal trzy godziny. Prawdziwie emocjonalnych, interpretacyjnie pobudzających czy mówiąc kolokwialnie „mięsistych” scen są tu może cztery – na czele z genialnie zagranym (przede wszystkim przez Annę Ilczuk) finałem spektaklu. Wszystkie, nawet wcześniej niezrozumiałe dla mnie, rozwiązania sceniczne w kontekście ostatniej sceny nabierają zupełnie nowego znaczenia, co nie zmienia faktu, że spora część „Melodramatu” mnie najprościej w świecie wynudziła.

fot. Magda Hueckel

Scenografia przedstawienia jest stosunkowo prosta, acz imponująca. Przeważa w niej jeden symbol – głaz / kamień, który jest tu swoistą metaforą (współ)uzależnienia, a może nawet bardziej (współ)uzależnionego/ej. Droga ku uleczeniu wiedzie przez terapię i realne zmierzenie się ze swoimi lękami. To w ostatniej scenie czyni właśnie Krystyna Anny Ilczuk, mówiąc: „Boje się, że zrzucę ten kamień i tego nie przeżyję, bo w tym kamieniu jest dużo mnie”. W tym kamieniu jest jednak również niewyobrażalny ciężar – ciężar jednej, a może nawet kilku osób. Ciężar, z którym na dłuższą metę nie da się żyć. Taki to właśnie (melo)dramat.

Konrad Pruszyński
konradpruszynskiofficial@gmail.com

Komentarze