23 marca w Operze Lubelskiej (funkcjonującej do przekształcenia 10 sierpnia 2023 r. jako Teatr Muzyczny w Lublinie) odbyła się premiera widowiska „Jesus Christ Superstar” z muzyką Andrew Lloyda Webbera (m.in. „Koty”), słowami Tima Rice’a (m.in. „Aida”) przetłumaczonymi przez Wojciecha Młynarskiego oraz Piotra Szymanowskiego. I w zasadzie tyle z dobrych informacji, bo najnowsza premiera instytucji działającej w murach imponującego Centrum Spotkań Kultur, niestety nie zachwyca.
Fabuła przedstawienia jest dobrze znana. Śledzimy pasję
Jezusa – jego spory z Judaszem, bliską relację z Marią Magdaleną, pojmanie,
osądzenie i ukrzyżowanie. Poza wyżej wspomnianymi w obsadzie zauważamy m.in.
Piłata, Kajfasza i Annasza, króla Heroda, Szymona Zelotę czy apostoła Piotra.
„Jesus Christ Superstar” jest oczywiście swoistą wariacją na temat historii
opisanej w Biblii, ale pewne jej elementy oddane są stosunkowo wiernie.
Niezaprzeczalnie najistotniejszą warstwą tej opowieści jest
muzyka. Dzieło Webbera i Rice’a, wyreżyserowane w Lublinie przez Tomasza Mana,
to rock opera, czyli rzecz na pograniczu rocka, muzyki klasycznej i
musicalowej. W lubelskiej realizacji tego popularnego tytułu muzyka jest
zdecydowanie najjaśniejszym punktem programu, a obserwowanie dyrygenta Rubena
Silvy, sprawiało mi niejednokrotnie większą frajdę od śledzenia poczynań
aktorów.
Głównym problemem „Jesus Christ Superstar” w wydaniu Opery
Lubelskiej jest w większości nieodpowiedni dobór wykonawców. Części ze
śpiewających aktorów nie da się słuchać, a ich warsztatowe niedostatki wychodzą
na pierwszy plan. Wyjątki od wspomnianej reguły wskazałbym dwa: Magdalenę
Łoś-Wojcieszek świetnie kreującej Marię Magdaleną (zarówno wokalnie, jak i
aktorsko), oraz Patrycjusza Sokołowskiego w roli Poncjusza Piłata, do którego
moim jedynym zastrzeżeniem była częściowa niezrozumiałość partii wokalnych.
Choreograficznie świetnie wypadł również mocno przerysowany Herod w wykonaniu
Kamila Olczyka. Jezus Marcina Zagrodnika przez cały spektakl pozostawał
zupełnie niewyrazisty, pozbawiony jakichkolwiek właściwości, a jego mocniejsze,
oparte na krzyku partie wokalne, nie były najprzyjemniejszymi dźwiękami do
słuchania. Jeszcze gorzej wypadł Judasz Adama Pstrowskiego. Rola zdrajcy Jezusa
oparta była na ciągłym przebieganiu z miejsca na miejsce, kręceniu się,
przechodzeniu, szamotaniu, rzucaniu, czyli na wszystkim, co w ostatecznym
rozrachunku moglibyśmy nazwać nadekspresją. Z kolei wokalnie zupełnie nie
podołał aktor albo reżyser obsady. Barwa głosu nie współgrała z brzmieniem
muzyki, a krzykliwo-skrzekliwe fragmenty były wprost nie do wytrzymania.
Kolejne niedostatki realizacyjne było widać w kreacji tłumu tworzonego
przez chór oraz chór dziecięco-młodzieżowy. Ci ludzie wiedzieli, co mają
śpiewać, ale nie do końca, jak się zachować. Z resztą w całości zabrakło chyba
konkretnego pomysłu nie tylko na ruch, ale również konkretne i wytłumaczalne
wykorzystanie tak dużej liczby wykonawców. Według przedpremierowych zapowiedzi
na scenie Opery Lubelskiej wystąpić miało 111 osób (włącznie z orkiestrą).
Miało być efektownie, ale brakowało efektywności, przez co pierwotne założenie,
przynajmniej w moim odczuciu, nie zostało zrealizowane.
Podobnie rzecz się miała ze scenografią, której właściwie nie
było (wyjątki – sceny z Piłatem i Herodem), a przede wszystkim projekcjami
video, zakrawającymi o kicz. Zdaję sobie sprawę z hippisowsko-wolnościowych
założeń „Jesus Christ Superstar”, ale granica oddzielająca kamp (tj. założenie
umyślnie eksponujące kicz) od kiczu jest naprawdę cienka, a tutaj została ona
zdecydowanie przekroczona. Nie wiem w czym leży problem – niedofinansowaniu,
błędnym zamyśle czy nieumiejętności wykonania (choć plakat tej samej twórczyni
jawi się jako intrygujący i zdecydowanie wypalił)?
Proszę wybaczyć. Ten tekst przyjął bardziej formę gorzkiej
litanii niż zbilansowanego szkicu na temat scenicznej realizacji. Jednak
kolejnym elementem, który muszę wyszczególnić, jako zdecydowany zarzut, to
nadmierna dosłowność reżysera i pozostałych realizatorów. Wystarczy odmalować
początkowy obraz Marii Magdaleny noszącej różową perukę, zielone kozaki,
pomarańczową torebkę, by zrobiło się duszno od dosłowności, a co dopiero dzieje
się, gdy pod koniec przedstawienia, w trakcie sceny drogi krzyżowej i samego
ukrzyżowania, tłum wyciąga telefony komórkowe, a pod nogami konającego Jezusa
staje dziennikarka i operator z mikrofonem na wysięgniku? Selfie z ukrzyżowanym
to jednak zdecydowana subtelność w porównaniu z licznikiem lajków, który nad
krzyżem bez opamiętania mknie ku coraz wyższym cyfrom. Do tego te pofarbowane
na czerwono ręce tłumu w epilogu…
Nie wspomnę niedopatrzenia związanego z tym, że krwawe pręgi
na plecach Jezusa widziałem na długo przed sceną ubiczowania, sama koncepcja
wspomnianej sekwencji tortur zakrawała o sztuczność, a markowany pocałunek
Marii i Jezusa (tu rada dla aktorów!) wyszedł zupełnie niewiarygodnie, bowiem
markować też trzeba potrafić.
Kamila Lendzion – Dyrektor Opery Lubelskiej zapowiada w programie,
że dzięki „Jesus Christ Superstar” spróbujemy
znaleźć w sobie miejsce na pytania o to, czy przyszło nam żyć w bezdusznych
czasach? Czy pozytywnie zdajemy egzamin z człowieczeństwa? Co z grzechem
zaniechania? Mam jednak wrażenie, że ten spektakl nie ma w sobie
najmniejszego potencjału refleksyjnego. Zamiast nad uniwersalnym sensem
zaprezentowanej historii zastanawiałem się raczej, jak wiele można zepsuć,
poruszając się w ramach uznanej i docenianej (również przeze mnie) sztuki. Moim
problemem były naprawdę duże oczekiwania. Opera Lubelska – Centrum Spotkań
Kultur – „Jesus Christ Superstar” – tydzień przed Wielkanocą – to wszystko
układało mi się w wyobrażenie niesamowitego, emocjonalnego przeżycia. Zamiast
tego przeżyłem emocjonalną klapę, a wraz z moim towarzyszem przeprowadziłem
owocną wyliczankę wad tego przedsięwzięcia.
Jest to recenzja. Nie mam obowiązku o tym wspominać, ale z
poczucia dziennikarskiej odpowiedzialności nadmienię, że wykonawcy nagrodzeni
zostali owacją na stojąco. Taki chichot losu. Z mojej, rzecz jasna,
perspektywy. Może to efekt premiery (rodzina, znajomi i VIP-y zasiadający na
widowni), a może nie doceniłem czegoś, co obiektywnie rzecz biorąc, wymagałoby
aprobaty? Nie wiem. Śmiem jednak twierdzić, że nie trzeba kończyć artystycznych
studiów, by jednoznacznie stwierdzić: Jesus
Christ, co za klapa…
Komentarze
Prześlij komentarz