fot. Anna Orzyłowska |
Sztuka nieżyjącego już amerykańskiego dramaturga Thorntona Wildera w bezpośredni sposób opowiada o zgubnym wpływie człowieka na świat. Niszczymy, podporządkowujemy, wyzyskujemy i zabijamy. Tacy jesteśmy jako gatunek. Nie jest to nowość, ale niewątpliwie myśl warta ciągłego przypominania. Szczególnie w czasach współczesnych wojen (jak to ujął ktoś mądry – „trzeciej wojny światowej w kawałkach”), katastrofy klimatycznej i posuniętej do niewyobrażalnych granic polaryzacji politycznej. Problem polega jednak na tym, że sceniczna trylogia o historii człowieka w Teatrze Współczesnym nie jest w najmniejszym stopniu angażująca. Aktorzy krążą po scenie, momentami w zupełnie nieistotnych sekwencjach ruchów, często przerysowanych gestów, w rytm wszędobylskiego pustosłowia. Nic to nie wnosi do społecznego dyskursu, nie motywuje do refleksji, a przynajmniej nie nad tym, do czego skłonić chcieli zapewne twórcy. Miast nad problemami świata i człowieka zastanawiałem się raczej nad sensem tworzenia tego typu opowieści, nad jej umotywowaniem i sposobem realizacji. Brakowało wyrazistych charakterów. Na tle tłumu wyróżniały się Barbara Wypych (w roli zdystansowanej Gosposi i Aktorki) oraz Joanna Jeżewska (szczerze zaangażowana emocjonalnie Matka). Zdecydowanie gorzej rzecz miała się z pozostałymi bohaterami. Pan Antrobus (Mariusz Jakus) – oparty głównie na krzyku (kiedy nie krzyczał wiele z tekstów nie docierało do moich uszu, mimo, iż zasiadałem w trzecim rzędzie). Syn głównych bohaterów (Przemysław Kowalski) to jeden wielki chaos, a córka (Monika Pawlicka) to postać zupełnie niewyrazista. Dopracowana do najmniejszego szczegółu scenografia Martyny Kander nie zawsze znajdowała sceniczne umotywowanie, a momentami była źródłem aktorskiego kłamstwa – jak wtedy, gdy w zajmowanym przez lądolód świecie, w którym sierpniowe mrozy były zwyczajnością, bohaterowie otwierają okna domu, by krzyknąć coś do znajdujących się po drugiej stronie postaci. Wszystko wtedy, gdy zamiast brakującego drewna pali się książki, by utrzymać się jakoś przy życiu. Serio? Cud, że to jakoś przeżyliśmy*. Oby wspomniany spektakl stanowił tylko wypadek przy pracy i nie był zwiastunem nowego, artystycznego kierunku Współczesnego. „Historia miłosna” w reż. Wojciecha Malajkata daje nadzieję na inne oblicze warszawskiej sceny.
* Nie wszyscy, bowiem po każdym z
dwóch antraktów ludzi na widowni nieznacznie, ale jednak ubywało.
Komentarze
Prześlij komentarz